Radość wolności – rozmowa z p. Marią Milbrandt

Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie i Powstanie Warszawskie – opowiada nasza parafianka, p. Maria Milbrandt, której Prezydent RP przyznał odznaczenie za udział w walce o niepodległość Polski.

30 lipca 2015 r. Prezydent Bronisław Komorowski wręczył Pani odznaczenie za udział w Powstaniu Warszawskim – Krzyż Orderu Krzyża Niepodległości…

To było zaskoczenie. Dostałam zawiadomienie z Kancelarii Prezydenta o przyznaniu odznaczenia. Było to bardzo miłe i wzruszające.

Przy pani biogramie w książce Ewangelicy warszawscy w walce o niepodległość dość często pojawia się słowo konspiracja – konspiracyjna szkoła, matura – zupełnie jak w filmie sensacyjnym, a tymczasem chodzi o prawdziwe zdarzenia, których kulminacją była godzina „W”. Jaka była Pani droga do Powstania Warszawskiego?

Byłam w harcerstwie od 6 klasy Szkoły Powszechnej Zboru Ewangelickiego im. Królewny Anny Wazówny. Skończyłam 6 klas tej szkoły i krótko po tym wybuchła wojna. Pani dyrektor Helenie Bursche udało się jeszcze zorganizować pierwszą klasę gimnazjalną pod płaszczykiem 7. klasy szkoły powszechnej, ale z budynku na rogu ul. Kredytowej Niemcy natychmiast szkołę usunęli. Pani dyrektor załatwiła w gmachu szkolnym przy ul. Górskiego pomieszczenia zastępcze i tam nasza klasa odbywała zajęcia – jak mówiłam – oficjalnie jako 7. klasa SP. Z tego czasu zachowałam jeszcze niemiecko-polskie świadectwo ukończenia siedmiu klas szkoły powszechnej, a w rzeczywistości było ich tylko sześć. Starsze dziewczynki uczyły się na konspiracyjnych kompletach, a więc wieczornych spotkaniach po prywatnych domach w małych pięcio- lub sześcioosobowych grupach. W taki też sposób ukończyłam 2. klasę gimnazjum. Nauka była trudna, ponieważ trzeba było ograniczać się w noszeniu książek szkolnych, bo Polacy nie mieli prawa uczyć się powyżej szkoły powszechnej. Dopiero później Niemcy zgodzili się na otwarcie szkół zawodowych i pani Bursche udało się zorganizować szkołę galanteryjno-konfekcyjną, tym razem na ul. Księcia Alberta przy dzisiejszym Placu Teatralnym. Pomieszczenia dzieliliśmy z inną szkołą. I właśnie tam, „pod płaszczykiem” szkoły zawodowej, ukończyłam 3. i 4. klasę gimnazjum.

I to już był 1944 rok…

Tak. Dodam, że właściwe początki przygotowywania się do Powstania. Zaczęły się niejako przy szkole w tajnym harcerstwie, któremu patronowała pani dyrektor Bursche.

Ale jak w ogóle udało się w tajemnicy utrzymać waszą działalność?

Przypuszczam, że Niemcy mogli wiedzieć i po prostu obserwowali rozwój wydarzeń. Jeszcze na długo przed powstaniem zostałam nawet przyboczną, ponieważ liczba harcerek rosła i drużyny trzeba było podzielić. Tak też powstała 39. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerska. Pamiętam, gdy byłam przyjmowana do harcerstwa: to było niesamowite przeżycie – nauczycielka geografii, pani Markowska, po jednych z konspiracyjnych zajęć poprosiła mnie na stronę i zakomunikowała, że zostałam przyjęta do harcerstwa. Byłam bardzo dumna, gdyż byłam jedyna z naszej konspiracyjnej grupy gimnazjalnej. Mniej więcej w wieku 14 albo 15 lat harcerki musiały też podejmować decyzje, dotyczące dalszego działalności konspiracyjnej.

Czyli już wtedy wiedzieliście, że wybuchnie Powstanie i kiedy?

Nie znaliśmy daty do końca, jednak wszyscy dokładnie wiedzieliśmy, że przygotowujemy się do Powstania. Nie wiedzieliśmy, czy wybuchnie ono za miesiąc czy za rok, ale mieliśmy świadomość, że ono na pewno się wydarzy. Wszystkie działania do tego zmierzały, dlatego też zalecono nam wybranie specjalizacji harcerskiej, a ja zdecydowałam, że chcę być sanitariuszką. Miałam praktykę w szpitalu i każdego dnia musiałam mieć przy sobie apteczkę w razie, gdyby nagle ogłoszono wybuch powstania. 26 lipca 1944 roku ogłoszono tzw. ostre pogotowie, które wyraźnie pokazywało, że godzina „W” się zbliża. Pogotowie odwołano po kilku godzinach. Nasza drużyna już wcześniej znała swój punkt sanitarny – przydzielono nam lokal u sióstr urszulanek na ul. Dobrej. Musiałyśmy się nauczyć nazw i rozkładu wszystkich okolicznych ulic. Oczywiście byłyśmy przepytywane z topografii Powiśla, aby wiedzieć, jakimi ulicami mogłybyśmy przetransportować rannych do punktu sanitarnego. Nauka wymagała wielkiej ostrożności, gdyż musiałyśmy wielokrotnie przemierzać ulice Powiśla, wszystkie przecznice, nie wzbudzając zainteresowania Niemców. 31 lipca ogłoszono już drugie ostre pogotowie.

Gdzie wtedy Pani była?

Mieszkałam we Włochach pod Warszawą. Z koleżanką z patrolu, która mieszkała na ul. Wspólnej, umówiłam się, że przyjadę tego samego dnia i będę u niej nocować. Czekałyśmy na łącznika. Przyszedł 1 sierpnia ok. godziny 16:00 i poinformował nas o wybuchu Powstania. Zdążyłyśmy na ul. Dobrą jeszcze przed pierwszymi strzałami. Pierwszym rannym, do którego pobiegłyśmy, był ksiądz rzymskokatolicki. Akurat wezwano go do klasztoru do innego rannego, gdy go postrzelili Niemcy. Dotarłyśmy do niego. Zmarł przy nas. Tak się rozpoczęło dla mnie Powstanie. Ulica Dobra była cały czas pod ostrzałem z górnych części miasta, więc w ogóle nie można było przez nią przechodzić.

Była Pani wtedy prawie dorosła – czy przed Powstaniem, czy już po jego wybuchu zadawała Pani sobie pytanie, czy ono ma w ogóle jakikolwiek sens? Czy warto iść wobec tak znaczącej przewagi militarnej Niemców?

Zupełnie nie. Nie było takich pytań i wątpliwości. Była wielka radość, że nareszcie są wolne ulice, że wiszą polskie flagi. Byliśmy zdyscyplinowanymi żołnierzami i w ogóle nie dywagowaliśmy, czy jest sens czy nie. Może niektórzy starsi mieli wątpliwości już po wybuchu Powstania, gdy wiadomo było o rzezi, jaką hitlerowcy urządzili na Woli, mordując cywilną ludność. Po kilku dniach na Powiślu dostałyśmy rozkaz przeniesienia się do PKO na ul. Świętokrzyskiej. Tam był olbrzymi szpital zorganizowany w podziemiach, a na jednym z pięter przetrzymywano niemieckich jeńców. Szłyśmy do Śródmieścia ul. Tamka i po tych pięciu latach te biało-czerwone flagi, „Warszawianka” płynąca z głośników i uśmiechnięci ludzie i ogólna radość – to było coś wspaniałego, niezapomniane przeżycie, które trudno opisać!

Jako sanitariuszka była Pani świadkiem tragicznych scen. Jak sobie Pani tak po ludzku radziła z widokiem wszechobecnej śmierci i systematycznie niszczonej Warszawy?

Oczywiście były walki i ginęli ludzie. To było przerażające. Przeżywaliśmy to, ale tłumaczyliśmy sobie to nadzieją na wolność.

Musiała Pani też liczyć się z tym, że w każdej chwili może zginąć…

Tak, oczywiście, ale ja się z tym liczyłam od początku wojny. Wszyscy mieliśmy od pięciu lat tę świadomość, że w każdym momencie może nastąpić łapanka i mogą nas na miejscu zabić lub wywieźć do obozu. Każdy przeżyty dzień to była radość. Nieraz byłam świadkiem publicznych egzekucji. To było straszne – pozaklejane twarze, ludzie stojący pod ścianą. Każdy dzień to była niepewność – nawet jak chodziłyśmy do szkoły i nosiłyśmy zakazane książki, groziło nam aresztowanie lub nawet śmierć. Stąd właśnie była ta ogromna radość – po raz pierwszy nie baliśmy się kroków za nami, że może to być Niemiec. Podczas Powstania wiedzieliśmy, że możemy w każdej chwili zginąć, ale przynajmniej walcząc za Polskę.

Jak wyglądało życie religijne podczas powstania?

Na ul. Szpitalnej spotkałam Hanię Krenz, córkę ks. Ottona Krenza. Powiedziała mi, że w niedzielę w kamienicy Wedla odbędzie się nabożeństwo. To było przed 15 sierpnia. Nabożeństwo odbyło się w dużym pokoju, było sporo osób. Urządzony był prowizoryczny ołtarz, a że przed wybuchem Powstania byłam konfirmowana w kościele reformowanym 21 maja 1944 r. na Lesznie, to mogłam przystąpić do Komunii Świętej. Nabożeństwo miało normalny przebieg. Była liturgia, kazanie i oczywiście Wieczerza Pańska. Niestety kilka dni później na dom spadła bomba – Hania i jej mama zginęły. Uczestniczyłam jeszcze w jednym nabożeństwie ewangelickim we wrześniu. To było nabożeństwo reformowane w kaplicy metodystycznej przy pl. Zbawiciela.

Powstanie trwało długo, bo aż 63 dni. W pewnym momencie było jasne, że upadnie. Z perspektywy czasu mówimy o suchych faktach, a nie żywych obrazach i emocjach, jakie wówczas panowały…

Tak, one były, bardzo intensywne, ale nie mieliśmy żadnych pretensji do dowództwa. Po prostu Niemcy byli silniejsi, lepiej uzbrojeni i Powstanie zaczęło dogorywać. Nie dawaliśmy rady. Skrawek po skrawku odbierano nam ulice. Wolność, z której się tak cieszyliśmy, była ponownie odbierana. Najdłużej utrzymało się Śródmieście i Żoliborz. Zgodnie z umową kapitulacyjną Niemcy mieli nas traktować jak wojsko i mieliśmy iść do niewoli jako jeńcy wojenni. Cała nasza grupa została wywieziona do stalagu (Stammlager), ale zanim to się stało nasz oddział, a byliśmy wtedy na ul. Widok, został przez komendantkę wyznaczony do tzw. patrolów osłonowych, które miały nadzorować spokojne wyjście ludności z Warszawy. Nasza grupa wyszła jako ostatnia z Warszawy. Jeszcze przy nas Niemcy zaczęli systematycznie palić dom po domu. Trafiłam do obozu przejściowego w Ożarowie. W Pruszkowie umieszczano ludność cywilną. W Ożarowie byłam ok. dwóch tygodni, a następnie przez parę dni jechaliśmy do Stalagu 4B w Mühlbergu. Tam spotkaliśmy polskich żołnierzy, walczących w 1939 r. Rozmawialiśmy przez druty kolczaste. Jacy oni byli wzruszeni, jak nas zobaczyli. Ci z Warszawy pytali o ocalałe domy i ulice, ale niestety niewiele mogłyśmy im powiedzieć.

Wiedzieliście, co Niemcy chcą z wami zrobić?

Naszą grupę dziewczyn z powstania w liczbie ok. 70, wywieziono do szpitala, który podlegał stalagowi. Niemcy nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić, bo byłyśmy pierwszymi dziewczynami w tym obozie. W szpitalu byli również ranni z Powstania. Zostałyśmy tam do 3 stycznia 1945 r. Po trzech miesiącach dozwolone było zatrudnianie jeńców, więc naszą grupę – tym razem 50-osobową – wysłano do Bautzen (Budziszyn) do fabryki elektrycznej i pracowałyśmy tam jako lutowaczki. Byli tam też jeńcy francuscy, którym udało się zdobyć radio. Niemcy wciąż go szukali, ale nie mogli znaleźć. Wiedzieliśmy już mniej więcej, że idą wojska ze wschodu. Oczywiście miałyśmy od naszych przełożonych rozkaz, aby pracować w żółwim tempie, bo przecież była to produkcja na rzecz wojska niemieckiego. Udawanie, że się pracuje z lutownicą było dość męczące, tym bardziej, że nad nami stała Niemka i nas pilnowała. Front zbliżał się coraz bardziej. Rozpoczęły się naloty. Niemcy potwornie się bali Rosjan, zebrali nas i pognali na zachód. Niemcy, już mocno zdemoralizowani, chcieli się dostać do niewoli amerykańskiej. Podczas tego marszu części z nas udało się uciec i wrócić na tereny zajęte przez Polaków i Rosjan.

Jak wyglądała atmosfera ostatnich dni wojny?

Nie zapomnę pewnej sceny, gdy Niemcy uciekali szosą i z satysfakcją mogę powiedzieć, że widziałam klęskę III Rzeszy: mnóstwo porzuconych domów, samochodów i ludzi uciekających z dobytkiem ciągniętych na drewnianych wózkach. W rowach leżało mnóstwo broni, gdyż Niemcy nie mieli już amunicji. Koniec wojny zastał mnie na terenie Czech. W miejscowości Teplice (Cieplice) zorganizowano duży punkt zborny dla jeńców wojennych różnych narodowości. Wielu Polaków chciało się przedostać na Zachód, ale Amerykanie czy Anglicy nie brali nikogo poza swoimi. Niewielu udało się wyjechać z Francuzami. W obozie wraz z Haliną Halweg spotkałyśmy niemieckiego księdza ewangelickiego, który odprawił dla nas nabożeństwo komunijne. Potraktował nas bardzo uprzejmie i na koniec podarował obrazek.

A jakie Pani miała plany?

Chciałam wrócić do rodziców. Moja siostra zginęła podczas wojny i wiedziałam, że moi rodzice nie mają ode mnie żadnej wiadomości od czasu obozu przejściowego w Ożarowie. Jeszcze w drodze do Warszawy – bardzo długo jechałyśmy pociągiem – otrzymywałyśmy informację, że nowe władze niezbyt przychylnie patrzą na powstańców. Niektórzy, wiedząc, że uczestniczyliśmy w Powstaniu pukali się w głowę i mówili, że przez Warszawę tylko przejedziemy i trafimy na Sybir. Jechały ze mną moje trzy koleżanki, które nie wiedziały, co się dzieje z ich rodzinami, czy ich domy stoją. Dojechałyśmy w końcu do Włochów i przed moim domem stał radziecki żołnierz, który nie pozwolił mi wejść. Rosjanie wyrzucili wszystkich lokatorów naszej kamienicy. Nieopodal nas mieszkała rodzina Helwigów, również ewangelików, i poszłam do nich, aby dowiedzieć się, co się stało z moimi rodzicami. Okazało się, że byli tam też moi rodzice, których państwo Helwigowie przygarnęli.

Czy po przybyciu do Warszawy miała Pani jakieś kłopoty w związku z udziałem w Powstaniu? Próbowała Pani ukryć jakoś ten fakt?

Nie bardzo mogłam, gdyż nie mieliśmy żadnych dokumentów poza tymi, jakie wystawiono nam w stalagu. Na szczęście nie miałam większych problemów. Gdy trzeba było pisać jakieś życiorysy, których wymagała władza ludowa, to lawirowałam. Pisałam, że byłam sanitariuszką i wywieziona do obozu w Niemczech, nie konkretyzowałam w jakim charakterze. Zresztą te urzędniczki, które wypytywały w różnych instytucjach o mój życiorys, nie wykazywały się wielką inteligencją, więc można było w sumie powiedzieć wszystko.

Jak odbiera Pani głosy niektórych historyków, publicystów lub innych komentatorów, krytykujących decyzję o rozpoczęciu Powstania?

Z dużym dystansem. W tej chwili bardzo łatwo jest się wymądrzać na ten temat, ale mało kto pomyśli o tym, co przez pięć lat przeżywaliśmy. Nawet noce były niepewne. Strach był nieustanny, tym bardziej, że ciągle nosiło się coś niedozwolonego. Oczywiście, straty poniosła każda rodzina. Wszyscy traciliśmy przyjaciół, nie tylko podczas Powstania. Idąc kiedyś z patrolem podziemnymi piwnicami widziałam kobiety z małymi płaczącymi dziećmi, widziałam wrogie spojrzenia. Jednak nigdy nie żałowałam udziału w Powstaniu i nie znałam nikogo, kto by żałował. Nie zmieniały tego potworne sceny, jakich doświadczałam. Pamiętam, jedną z nich w Śródmieściu, która przez wiele lat nie dawała mi spokoju. Wezwano nas do rannych powstańców. Byli ciężko poparzeni przez bombę zapalającą. Oni nie mieli skóry, nie można było rozpoznać ich wyglądu, a jednak jeszcze żyli. Nie miałyśmy odpowiednich leków, próbowałyśmy na różne sposoby złagodzić ich ból i gdy po wielkich mękach zmarli, to z ulgą westchnęłyśmy, że już nie cierpią.

Mówiliśmy o latach niewoli i cierpieniu podczas samego Powstania. Czy w konfrontacji z takimi doświadczeniami wiara chrześcijanina nie zostaje wystawiona na próbę?

Gdy tylko mogłam szukałam możliwości pójścia do kaplicy czy kościoła. Nie pamiętam, abym w takich momentach w jakikolwiek sposób zwątpiła w Pana Boga. Wiara i modlitwa była dla mnie bardzo istotna.

Na trzecim zdjęciu oryginalna opaska powstańcza, na czwartym p. Maria Milbrandt w szpitalu powstańczym, ostatnie zdjęcie przedstawia zastęp konspiracyjny (p. Maria czwarta od lewej strony)